Na początku lutego 2021 roku rodzina kilka razy wzywała pogotowie do mieszkającej w Chorzowie Renaty Sroki. Kobieta mierzyła się z choroba autoimmunologiczną, a jej stan znacząco się pogorszył.
Za pierwszym razem otrzymała silne leki przeciwbólowe, w tym morfinę. Za drugim razem odmówiła hospitalizacji, ponieważ obawiała się, że trafi do Szpitala Miejskiego w Siemianowicach Śląskich, z którego niedawno wróciła i źle wspominała tę wizytę. Bezpieczniej czuła się w domu. Podczas trzeciej wizyty ratownicy musieli już zabrać pacjentkę do szpitala. Jakby tego było mało, przeprowadzili jej test na COVID-19, który okazał się pozytywny.
Dwa szpitale nie przyjęły Renaty Sroki
Dla męża Zbigniewa oraz córki Moniki był to prawdziwy dramat.
- Zabrali moją żoneczkę. Pod blokiem obserwowałem karetkę, ale długo nie odjeżdżali i już wiedziałem, że coś jest nie tak. Otworzyłem drzwi, chciałem zapytać dlaczego tak długo, ale ratownik nie dopuścił mnie do głosu. Powiedział: „Proszę zamknąć drzwi, tu nie wolno wchodzić" - opowiadał mi wówczas pan Zbigniew.
Problemem okazało się znalezienie miejsca dla pacjentki z COVID-19. Karetka najpierw pojechała do Szpitala Specjalistycznego nr 1 w Bytomiu, ale tam odmówiono przyjęcia. Jak tłumaczyła placówka, z powodu braku stałej obsady anestezjologicznej, której w ocenie lekarza wymagała 57-latka.
Z Bytomia trafiła do Wielospecjalistycznego Szpitala Powiatowego w Tarnowskich Górach. Tam również nie przyjęto jej na oddział covidowy. Powody były dwa. Pierwszy, w ocenie lekarzy nie wymagała podłączenia do respiratora. Drugi, nie miała przeprowadzonego testu PCR, który był warunkiem przyjęcia.
Ostatecznie panią Renatę przyjął Szpitala Św. Kamila w Tarnowskich Górach.
- Pół dnia szukałem swojej żoneczki. Wydzwaniałem do dyspozytora, pytałem, ale nikt nic nie wiedział. Dopiero po godz. 20.00 dowiedziałem się, że jest u ojców kamilianów - opowiadał mi wstrząśnięty pan Zbigniew. - Czy tak to powinno wyglądać? - pytał.
W kolejnych dniach kobieta kontaktowała się z rodziną tylko przez SMS-y. Pisała, jak się czuje, prosiła o wezwanie pielęgniarek, bo miała problem, aby znaleźć przycisk służący do wezwania pomocy.
- Była wykończona. Napisałem do niej w poniedziałek: „Kochana, śpisz?”. Już nie odpisała. Zmarła około godz. 20.00 - wspominał zrozpaczony mąż i zastanawiał się, co by było, gdyby jego żona została w domu.
- To ogromny ból, kiedy nie można pomóc bliskiej osobie, a ona cierpi - wyznała mi pani Monika.
Prokuratura powołała biegłych
Śledztwo w sprawie narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, co skutkowało nieumyślnym spowodowaniem śmierci Renaty Sroki, prowadzi Prokuratura Okręgowa w Gliwicach.
W
połowie stycznia 2022 roku śledczy zdecydowali się powołać
biegłych, którzy odpowiedzą na wiele kluczowych dla wyjaśnienia sprawy pytań. Mają wyjaśnić m.in., czy personel Szpitala Miejskiego w Siemianowicach Śląskich właściwie zajmował się pacjentką i jak leczenie w tej placówce wpłynęło na jej stan zdrowia, czy lekarz ze Szpitala Specjalistycznego nr 1 w Bytomiu postąpił właściwie, odmawiając przyjęcia pacjentki, tak samo jak lekarka, która nie przyjęła jej do Wielospecjalistycznego Szpitala Powiatowego w Tarnowskich Górach.
Choć w lutym mija rok od śmierci pani Renaty, dla jej córki jest to wciąż niezwykle bolesna rana.
-
To dalej bardzo mocno boli - mówi córka Monika. - Starałam się żyć
intensywnie, robić różne nowe rzeczy, żeby czymś się zająć i
nie myśleć… Kiedy przeczytałam pismo z prokuratury, to wszystko, co próbowałam zagłuszyć, wróciło. To mnie kompletnie rozbiło - opowiada.
W jej głowie kłębią się kolejne pytania.
- Dlaczego ratownicy, którzy jako pierwsi przyjechali do mamy, nie zrobili jej testu na COVID? Czy morfina, którą podali przy jej złym stanie zdrowia, nie spowodowała negatywnych skutków ubocznych? - pyta z nadzieją, że śledczy wyjaśnią sprawę śmierci jej mamy.